Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
NA TOKACH.

Szymon Derkacz stał na progu kancelarji pańskiej i milczał. A poza biurem pan piorunował:
— Mówiłem ci, stary, żeś głupiec i warjat, gdyś sobie młodą żonkę brał. Tyleś lat przeżył bez tego dodatku i byłem z twej służby rad. Teraz pod twoim nosem zwierzynę tłuką, drwa kradną, bydło pasą — a ty chodzisz, jak senny. Jak dłużej tak będzie, to służbę stracisz i świadectwa nie dostaniesz. Wtedy nie miej do mnie żalu, bom cię nieraz ostrzegał.
Chłop podniósł oczy bure, w których widniały wściekłość i zapamiętanie bezgraniczne. Głos jednak był pokorny i głuchy, i postawa niewolnika.
— Proszę pana, ja wiem kto zwierzynę bije i drwa kradnie. Jeden na moją zgubę nastaje, jeden mi krew pije. Ten zbój Andrzej Owada!