Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozpoczęło się tedy po nocy szukanie owej gromadki i na szczęście zwieziono je w komplecie, żywe, całe, głodne, zdrożone, ale świergocące, jak stadko wróbląt. Dwór, zda się zapchany szczelnie, pomieścił je, i wraz z niemi zstąpiła na mnie otucha:
— Ani ich nie dam dalej gnać do Rosji — ani żywa ich nie odstąpię. Niech nas tu razem pozabijają — lub razem się ostoimy.
I przez ciężkie dni, tygodnie i miesiące te sieroty zostawiły mi wspomnienia najgorszych trosk — i jedyne jasne chwile. Ze świata tymczasem szły coraz groźniejsze wieści, pogłoski — bo i z Kijowa przestały przychodzie gazety. Padanie fortec, cofanie, brak amunicji — w administracji chaos — żadnej organizacji. Do miasteczka powiatowego niema dojazdu. Trakt zawalony już taborami wojskowemi, żołnierstwem, które miażdży, lub spycha nieszczęsne wozy chłopstwa ewakuowanego — pędzi ze sobą tysiące sztuk bydła — i dąży do Pińska.
20 sierpnia przyszła wiadomość, że armja niemiecka jest już pod „niezdobytym“ Brześciem. Wieść tę przywieźli państwo K., znajomi, których z pod fortecy ewakuowano.