Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jestem. Zaczynajmy robotę. Zorganizowaliście ratunkowy Komitet? — pytam.
— Nie. Władza, od której to zależy, zdecydowała: Zdieś nie Priwiślinje — i nikakich Komitietow nie budiet.
Popatrzyliśmy na siebie — cały traktat o „kwestji polskiej“ był w tem spojrzeniu. Burkliwie pan B. po chwili dodał:
— Dziś pochowano osiemnastu cholerycznych, jedenastu tyfoidalnych. Nas mają też wysiedlić — podobno do Kurskiej gubernji.
— Niedoczekanie. Ubiją na miejscu, a z ziemi nie pójdziemy.
— Mamy łozy, błota, torfy, lasy. Jakby nie dali zostać w domu, bo mój majątek w rejonie fortecznym — to do pani się zjawię z dziećmi i żoną.
— Zmieścimy się. Wytrwamy.
A wtem ktoś wszedł, znajomy obywatel, obejrzał się — i cicho rzekł:
— Warszawa wzięta onegdaj.
Znowu zapanowało milczenie.
— Piątego sierpnia — we czwartek! — ktoś szepnął.
A ktoś inny dodał: