Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na pani honor zawsze sto marek pożyczę. Pani ma bogactwo w swój honor.
— To może i tysiąc mi pan pożyczy na tę blaszkę? — zaśmiała się.
— Jak pani zaręczy, że odda tysiąc, to pani dam tysiąc!
W tydzień później ulokowała pani Anna swoich lokatorów w szpitalu i odwiedzała ich codzień, przynosząc trochę strawy pożywnej i słowo otuchy. Na elektryzację paralityka i operację niewidomej zaniosła po jakimś czasie medalik do złotnika.
Bez słowa pożyczył jej trzysta marek. Planu i źródeł wypłaty nie miała jak zwykle pani Anna, wiedziała tylko, że trzeba ratować większą od własnej niedolę.
Gdy termin się zbliżył, pracowała tylko usilniej, wynajdując różne poboczne zajęcia. Nocami, gdy oczy były zmęczone szyciem, wypiekała obwarzanki, wreszcie wzięła się do prania, a jednak, gdy zostało trzy dni do wypłaty brakło jej połowy pieniędzy. Jak zwykle poszła do szpitala, by chorych odwiedzić i była pogodna i spokojna.