Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kała ode mnie w świat z obcym, kiedy ja ci żadnej przeszkody nie stawiam. Kiedy on ci sądzony, to niech cię bierze, ale z mojem błogosławieństwem i wyprawą i wyposażeniem. Rozumiesz?... tak mu rzeknij, niech będzie koniec potajemnikom i bałamuctwu!
Dziewczyna jakby ożyła. Wróciła jej swoboda i wesołość i po dawnemu szczebiotała do opiekuna.
W parę dni potem Makar swą trójkę do wozu zaprzągł i do mostu ruszył.
Odjeżdżając, rzekł do dziewczyny:
— Jutro rano śniadanie na dwóch przygotuj.
I uśmiechnął się, a ona pokraśniała.
Ale uśmiech starego prędko znikł, i tak zamyślony dalej jechał, że nawet znajomym na pozdrowienia nie odpowiadał i u krzyżów na rozdrożach czapki nie uchylał.
Wreszcie u żelaznego mostu stanął przed budą inżyniera, konie wyprzągł i czekając końca dziennych robót, leżał w trawie, ćmiąc fajkę od komarów. Tak go zastał młody inżynier, wracając wieczorem od zajęcia. Od pewnego czasu nie był już ze swym woźnicą tak swobodny, jak dawniej.