Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale Makarowi na widok jej zalęknienia zabrakło serca, zamiast uderzyć, na głowie jej rękę położył, do siebie przygarnął.
— Powiedz mi prawdę, doniu! — rzekł zcicha.
Dziewczyna łkając runęła mu do nóg.
— Nienawistny mi każdy! Nie zmuszajcie! — wyjąkała.
— Otumanił cię ten panicz! Powiedz! Wszystką prawdę wyrzuć z duszy! Toć ja cię chował! Od śmierci uratował maleńką... Krzywdy ci nie uczynię...
Wtedy dziewczyna uległa, wszystko wyznała.
Nie była szczęśliwą, ale otumanioną, upojoną gładkiemi słowy młodego panicza. Roiły się jej cuda i dziwy. Gotowa była, jak opętana, iść za nim na kraj ziemi.
Stary wysłuchał spokojnie, wciąż ją po głowie gładząc, nie strofował, ani morałami obarczył.
Na zakończenie pobłażliwie się uśmiechnął.
— Minie to, doniu, nie płacz! A jeśli on prawdę ci gada, to się pokaże. Nijakiego wstydu nie miej, boś nic złego nie popełniła, ino jak on tu przyjdzie znowu, to mu rzeknij, by mnie powiedział, jeśli prawdę zamyśla. Boć ty przecie nie będziesz ucie-