Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

był, jak zwykle. Tylko brózdy z twarzy się wygładziły i oblicze miał rozpromienione, piękne, jasne, jako się stało, gdy na majestacie zasiadał.
— Tatusiu — zawołał chłopak rozpacznie — a toście królem zostali i oto was śmierć wzięła. Przeklęta, przeklęta — nie dała wam nagrodą się nacieszyć.
A stary drwal uśmiechał się!
Pogrzebał go syn na leśnej rubieży, kędy ostatniego dnia pracował, i na mogiłę chodził żałosny, nie wiedząc, co z sobą robić.
W budzie ognisko wygasło i chleb spleśniał i siekiera starego rdzewiała w kącie. Syn był, jak sługa bez służby, jak człowiek, który drogi nie zna. Aż oto jednego wieczora, wracając na noc do budy, zobaczył przez okno płomień ogniska.
Wszedł i pokłonił się nisko, a serce mu biło. Niewiasta owa w burej szacie siedziała u ognia i wycierała ze rdzy siekierę drwala.
— Cześć ci, pani! — szepnął chłopak nieśmiało.
— Bądź pozdrowiony, dziecko! — odparła.Wstąpiłam tu, by nowego sługę osadzić. Robota nie powinna ustawać, bo wielka i na długie jeszcze lata; miejsce to musi być zajęte, dobro moje mu-