Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna Marya miała bardzo bujne brwi, bystre oczy i wiele stanowczości w rysach. Chowana bez matki, oddawna była gospodynią w domu, z gotową decyzyą i z całem zrozumieniem swej roli.
— Chyba się ojciec myli — odparła spokojnie. — Pan Czertwan powinien zostać w kraju.
— A po co? — marudził stary, zajęty pozornie tylko fajką — ma tam karyerę gotową i pewny byt, a tu co?
— A tu swe stanowisko i obowiązek — odpowiedziała córka.
— A to czemuż matce nie pomaga, w domu nie siedzi?
Panna Marya poruszyła się żywo.
— Nikt tam go o pomoc nie prosił. Zresztą matka straciła jego kapitał i oddała zrujnowany folwark, gdzie nie sposób się było utrzymać. Sądzę, że dosyć zrobił dla rodziny, gdy to zniósł w milczeniu.
— Aha, to tak? Nie wiedziałem. Dobrze, że od ciebie można o wszystkiem się dowiedzieć.
Dziewczyna spojrzała uważnie w dobroduszna twarz starego jurysty. Poczuła docinek, nie lubiła fałszywej pozycyi.
— Nic dziwnego, że wiem — odparła spokojnie — pan Kazimierz jest otwarty i do nas się przywiązał szczerze.
— Uhm, czemuż, kiedy do nas, ze mną nie pogada otwarcie?
— Pogada i z ojcem — uśmiechnęła się lekko — niech tylko sobie trochę mowy przypomni i dostanie posadę.
— Aha? pogada, ręczysz? No, to poczekam, kiedy tak.
Uspokojony stary dźwignął się z kanapy i udał się na spoczynek, pogładziwszy na pożegnanie głowę córki. Żmujdzini to byli zakuci. Nie marnowali słów na frazesy, ale rozumieli się wyśmienicie.
Nazajutrz bracia stawili się o zwykłej godzinie. Kazimierz trochę czerwieńszy i weselszy, Marek znudzony, trochę posepniejszy.
— Niema listu? — spytał, wchodząc do gabinetu prawnika.
— Dzień dobry, Marku! — odrzekł flegmatycznie gospodarz. — Umiesz ty po angielsku?
— Nie, a poco?
— A toż te Amerykany, to jakoby Angielczyki. Bo i list po angielsku.
— To jest list?
— A jest. Właśnie go szukam. Rozbieram dziś sprawę Komarów i Molem. Tyle tych papierów na biurze. Ot,