w kieszeni, ale ręce mu opadły i stanął, jak gromem rażony.
Z czarnej głębi dobiegł jego uszu słaby, mdlejący głos; głos zmieniony, bez srebrnego dźwięku i żywego wyrazu, ale znajomy, o! jak znajomy!
— To pan? Ja wiedziałam, że pan przyjdzie, ale... już nie mogę!...
Jęk się rozległ i grobowe milczenie.
Zapałka błysnęła w ciemności, Kilka nietoperzy, spłoszonych, musnęło po twarzy, z gzymsu u sklepienia zerwała się sowa i, łopocąc okropnie, umknęła dalej, otrząsając ze ścian pleśń i kurz; zapałka rozświeciła na chwilę zakątki i zgasła, ale Marek już drugiej nie zapalał. Dojrzał na ziemi, z głową na kamieniu, leżącą postać dziewczyny, bez ruchu już, jak martwą.
W ciemności padł na kolana przy niej.
— O Boże! o Boże! — wyjąkał wybuchem całej duszy. — Czy jest lepszy ojciec, niż Ty, i lepszy pan? O Boże, Boże!
Chwilę rozszalały, ubezwładniony szczęściem, jak przedtem rozpaczą, klęczał z czołem w prochu, potem krew buchnęła mu ze znękanego serca i rozpłynęła się, jak fale ożywcze, gorące, młode, pełne woli i energii.
Na ręce wziął tę swą zgubioną, a odzyskaną cudem i ruszył do wyjścia.
Noc zapadła zupełna. Irenka omdlała, bez czucia, zwisła mu w ramionach. Podtrzymując ją jedną ręka, mozolnie wydobył się na świat i tam złożył na ziemi! Omdlenie przeraziło go; chwilę stał, nie wiedząc, co robić, opędzając się od Margasa, który z całą świadomością, że on to był istotnym wybawcą, lizał ją po rękach i skakał wokoło.
Świeże powietrze i chłód nocy orzeźwiło dziewczynę. Życie wróciło jej na twarz, i nareszcie z westchnieniem otworzyła oczy. Mizerne oblicze ponurego człowieka pochyliło się nad nią, pełne blasków i szczęśliwości, a głos, brzmiący niezmierną czułością, spytał z cicha:
— Czy panią co boli?
— Nogę zwichnęłam, padając... okropnie boli. Czy to już późno? odparła słabym głosem, próbując się uśmiechnąć.
— Około dziewiątej godziny. Dobę szukamy pani! Gorsza, niż wiek, taka doba! rzekł głucho.
— O, wierzę, bo i mnie się tak wydało, ale byłam pewna, że pan mnie znajdzie! Żeby nie ta noga, dobyłabym się sama może! Ale z bólem tym nie mogłam się ruszyć, ani głośno wołać ratunku. Jęczałam i mdlałam naprzemiany. Pić mi się chciało okropnie i nareszcie płakałam w poczuciu swej bezsilności. Tak mi wstrętnem było zginąć podobnie! Aż gdy posłyszałam psa, przeczułam, że to
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/215
Wygląd
Ta strona została przepisana.