Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zrażona jego odstraszającą miną, gładziła niekiedy jego kudły, pełne ostów i pyłu drożnego; pamiętał, że w Poświciu dawała mu chleb i mleko, a kiedyś nakarmiła pasztetem. Margas to wszystko zakarbował w swej wiernej psiej głowie i ślady jej znał dobrze. To też, choć błądził w gęstwinie, odnajdywał trop niewidzialny i doprowadził pana, dokąd chciał.
Stanął nagle i z tryumfem zaszczekał, zaglądając do otworu jakiegoś, zakrytego napół gałężmi pnących się roślin, wybujałych, jak w dziewiczej puszczy.
Marek padł na ziemię, rękami darł kolące pędy, zdawało mu się, że tam w głębi coś się ozwało, jak słabe stękanie.
Była to zapadlina lochów zamkowych, czarna, głęboka. Mrok gęstniał z każdą chwilą. Wyobraźnia ludu zapełniała te tajemnicze przejścia widmami krzyżaków zabitych, a wiecznie chciwych żmujdzkiej krwi. Niewiadomo było, jak wysoki był kurytarz: mógł mieć na dnie otchłań, zrobioną przed wiekami na pułapkę ścigającym! Stękanie podobne było do żałosnego krzyku czerwonych sów, zaludniających zwaliska.
Wszystko to z szybkością błyskawicy przemknęło w myśli Marka, gdy rozszerzał otwór; ale nie powstrzymało go ani na chwilę.
Miał na sobie pasek długi, rzemienny. Drżącemi rękami umocował go do zwalonego korzenia, rosnącego tuż nad tą czarną otchłanią, drugi koniec, okręcił około ręki, przeżegnał się i zniknął pod ziemią. Spadł na kupę gruzów, kamieni ślizkich i zgniłych liści; znalazł się w zupełnej ciemności, nad głową jego siwiało ledwie niebo i rysował się kontur[1] głowy Margasa, w prawo i w lewo wązki wysoki kurytarz.
Jęk czy stękanio ucichło, i znowu go ogarnęła rozpacz. Ten głos było to złudzenie rozdrażnionych nerwów. Strachu on nie znał, ale podniecenie chwilowe go opadło. Czego on tu przyszedł? Pies może zwęszył borsuka? Skad mógł sądzić, że znajdzie w tej gąszczy odludnej zwłoki swej ukochanej? Oszalał chyba!
Gdy tak stał i brał już za pasek, by się dźwignąć napowrót, nagle zastygła mu krew w żyłach, pot oblał skronie. Gdzieś, tam, w głębi tej ciemni ohydnej, rozległ się ten sam słaby jęk, ledwie dosłyszalny. Margas na górze skomlał coraz zajadlej.
Marek, trzymając się ściany, zrobił kilka kroków. Zęby mu szczękały...

— Kto tam?... — spytał głośno, szukając zapałek

  1. Kontur — zarys.