— Gdybym się spóźniła o minutę — pomyślała z mimowolną zgrozą. — gdziebyś ty był jutro, bohaterze? Bóg łaskaw!
Tymczasem w dąbrowie działy się szczególne rzeczy. Słychać było gdzieś w dali razy siekier i nawoływania, potem rozległa się wrzawa i ruch. Głosy ludzkie mieszały się z ujadaniem psów i tupotem koni, przez polankę przemknęło kilka strwożonych wiewiórek, ptactwo świegotało na alarm.
Irenka obejrzała się z zajęciem. Byliż to napastnicy, czy pomoc?
Nagle z gęstwiny ukazali się sprawcy hałasu. Był to Rymko Ragis ze swą czworonożną komendą, za nim pieszo i konno młodzież z zaścianka. Na widok poświckiej dziedziczki stary zdumiał, eskorta poczęła wołać, zobaczywszy leżącego Zyda. Rzucono się ku niemu.
— To sam herszt, ten, co kupił! Ach, łotr! Zabiło go coś. Widzicie!
Owe »coś« wyszeptali tajemniczo, żegnając się trwożnie. Rymko pokulał w tę stronę.
— At, umarł! Gadacie, Bóg wie co! Żyje i żyć będzie na zgubę każdego uczciwego. Jak go coś i przydusilo, to słusznie! Ho, ho, ho!
Ukośnie spojrzał na Irenkę. Zrozumiał, czyja ręka działała w tym wypadku i że to w tajemnicy powinno pozostać, Bał się jej świadectwa, badał wzrokiem.
— Chłopcy! — zawołał — teraz do roboty! Rozdzielcie się na dwie partye i biegajcie co żywo do tych drwali, cośmy ich rozpędzili. Uchowaj Boże, bez gwałtu. Siądźcie sobie blizko i tylko pilnujcie. Jakby wzięli w rece siekiery, wtedy sobie grzeczniutko wstańcie i siekiery z garści. Nic więcej. Rozumiecie?
— Rozumiemy! — zawołali chórem parobczaki i, nawykli słuchać czarodzieja, rozbiegli się na wsze strony.
Tego tylko chciał Ragis. Szybko żblżył się do Irenki, zamrugał oczkiem, zniżył głos i szeptem zapytał:
— Marek był?
— Był — odparła.
— A widziała panienka to? — nieznacznie wskazał Żyda.
— Widziałam — skinęła głową.
Kaleka złożył ręce, jak do modlitwy.
— Nie mówcież nikomu, panieneczko! — prosił usilnie. — Chłopca mego życie całe krzywdzą. Krwawy ma żywot od kołyski. Jak ten dzik, co go psiarnia opadnie, broni się i rzuca. Nie ze złości to zrobił, ale z desperacji. Najlichsze zwierzę swego broni, a jemu ostatki chcą wydrzeć. Sąd nie pyta o duszę, ale z czynów sądzi. Nie świadczcie przeciw niemu!
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/155
Wygląd
Ta strona została przepisana.