Strona:Maria Konopnicka - Szkice.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w których tony te zaczarowane były, pękły, czy pieśniarz umyślnie ich nie tykał, — orzec trudno. Ale pieśń jego miała teraz dźwięki przyćmione, poważne, surowe niemal, dźwięki organu, dotkniętego palcami duchów, przebudzonych pod sklepieniami gotyckiej nawy, mistycznem, księżycowem światłem.
Prawie że nie zstępuje ona teraz na ziemię, ale u idealnych wyżyn na rozpiętych skrzydłach wisząca, zadumana jest »nad głębiami«, z których patrzą na nią kamienne oczy Sfinksa. Śpiewa o duchu i o materyi, o bycie i niebycie; śpiewa o nieskończoności, o Stwórcy i o stworzeniu. Cała prawie zagadka wielkich Teb życia dźwięczy w tym śpiewie. Zagadka nierozwiązana zapewne, ale na której strunach pieśniarz kładzie śmiałą i subtelną rękę.
I ten-to był śpiew, śpiew łabędzi, słyszany do dni ostatnich prawie, z czystych wyżyn abstrakcyi ku nam bijący, wpół bolesny, wpół zrezygnowany, o wielkich, melancholicznych cieniach gasnącego dnia, i ostrych, przedzierających się przez cienie owe, zaświatowych blaskach.
Wzniosłe oratoryum, przy którem gdy