Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie było to łatwo. Fortepian sięgał mi prawie że do brody. Zadarłem tedy głowę, brodę położyłem na mahoniowej dece i patrzyłem.
Zegarek leżał teraz w otwartem czarnem pudełku, które mi się wydało małą czarną trumną. Szafiry jego zmierzchły, gwiazdy ledwo tlały. Prawda, że w tym kącie pokoju było dosyć ciemno.
Blizki był, a jednak — o jakże daleki!
Daleki najpierw dlatego, że leżał na środku fortepianu, gdzie żadną miarą dostać go nie mogłem, a potem — że...niech Bóg broni! I niech Bóg zachowa! Rozumiesz?
— O gorzkie rozumienie! O bezlitosny w swej słuszności zakazie niebiańskiego szczęścia! O niedoborze rozkoszy, której nie można za nic w świecie do rąk... O serca głodne u zastawionych stołów życia! O usta pragnące, do pełnych czasz przywarte, a nie napojone! O pierwsze