Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zalotnych i tych »bas fand« skromniejszych, cnotliwych i prawie »dobrze noszonych«.
Przed urządzoną ad hoc kawiarnią kapela »paryzka« z Dives (na jarmarku wszystko jest paryzkie) rżnie smykami z nieprawdopodobnym zgrzytem i trąbi wprost apoplektycznie.
Tu się gromadzi elita osady, właściciele barek z żonami. Rozmowy są stateczne, ważne, umiarkowanym prowadzone głosem. Zdania wypowiadane są w dużych, kłębami fajczanego dymu wypełnionych odstępach czasu. Nikt tu nikogo nie chwyta z nienacka w tok płochego słowa. Każdy, nim co powie, namyślić się może. Może się nawet rozmyślić i nic nie powiedzieć. »Milczący towarzysz jest dobrym towarzyszem«, mówi się w Normandyi. Stąd bardzo często usłyszeć tu można:
— Cóżeście mówili?
— Niceśmy nie mówili.
A jestto dosłowna prawda. Potrzebom towarzyskim mężczyzn zupełnie wystarcza