Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czerwień żagla rozdętego nad chwiejącym się kadłubem statku zapłomienia wody; salwa okrzyków się wzmaga, a dwie te udane obojętności — Patrona ze sterczącą kitą włosów i handlarzy — mocują się z sobą. Uważne wszakże oko teraz już spostrzedz może, iż rybak będzie górą. Jakoż nie odwrócił ani razu głowy do przystani i nie sprostował nagich, lśniących, niedbale zgarbionych pleców; kupcy zaś, choć siedzą jeszcze na koszach, powypuszczali z gąb fajki, wyciągnęli szyje, oczy się im zaokrągliły, rozdęły nozdrza na świeży, rybi duch, niektórzy wprost trzymają się oburącz koszów, żeby przedwczesnem zerwaniem nie okazać żądzy i targu nie zepsuć sobie.
Wreszcie — nie wytrzymali.
Podniósł się jeden, poprawił trzosa, chrząknął, za nim drugi, trzeci, dziesiąty i zaledwie dziób barki, stuknął o pale, a łańcuch kotwiczny zazgrzytał, runęli na Lavigérie jak sępy, nakrywając go