Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tam zmyta deszczami, postrzępiona szmata świeci przejrzyście bladym seledynem, ówdzie modra wypłowiała płachta wsiąka w niebieskość powietrze nieporównanie miękim i wytwornym tonem.
Szare, niebielone, wydęte ku słońcu płótna, śnieżą się, srebrnieją, różowieją jako kwiat jabłoni, zachodzą osobliwszemi światłami o zorzowych barwach. Niektóre wyglądają wprost jak płaty natężonego światła, wtopione w cichy rozblask i modrość poranka.
Tak płyną barki, to wydłużonym, łabędziowym sznurem, to po trzy, cztery, kupkami jak cyranki, rozrzucone po morzu fantastycznie, luźno, szeroko.
Jest ich 300 przeszło. Cała flotylla osady.
Już z jednych słychać głosy i okrzyki, a drugie wschodzą dopiero na horyzont delikatną wizyą smukłych swoich kształtów. Najdalsze są jak gdyby wysoko nad linią widnokrężną w powietrzu niesione. Te są jak czar i sen.