Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

życia bije z tych szumnych głębin, z których potężny przypływ dobywa i niesie co najświeższe fale. Fale tylko co zrodzone, tylko co rozkwitłe, całe jeszcze w białych puchach swojego pąkowia.
Na tamie ścisk większy coraz, wielkie dyle i podpory trzeszczą. Cała osada skupiła się w najdalszym końcu u strażniczej wieży. Wrzawa głośna, wśród powszechnego naprężenia przycichła, przeszła w niepokojący, niewyraźny pomruk. Wszystkie głowy stłoczone, wszystkie oczy na zwiady wysłane, patrzą z natężeniem w daleką, daleką, modrą i świetlistą roztocz. A po dalekiej, dalekiej, modrej i świetlistej roztoczy mkną barki ciche a prędkie. Wiatr w miarę żywy dmucha od zachodniej strony, prężąc żagle tchem krzepkim, równym, donośnym. Żagle kwitną, złocą się, goreją, przedziwnie malowane słońcem.
Barwne łaty palą się na nich czarodziejsko kolorowym ogniem.
Tu płomienieje pas rudej czerwieni;