Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakąś natarczywością patrzyła w słońce szeroko otwartą źrenicą.
Przystąpiłam bardzo blizko; ale zdawała się nie widzieć mnie wcale; przemówiłam, — nie odpowiedziała. Poruszyłam ją tedy za ramię. Wstrzęsła się i spojrzała na mnie mętnym wzrokiem.
— Co wy? — zapytałam — febrę macie, czy co, że na takiem słońcu siedzicie?
Nic nie odrzekła i znów oczy zwróciła na słońce.
Po chwili usta jej się poruszyły półgłośnym szeptem.
— A to ziąb!... Takiego ziąbu najstarsi ludzie nie pamiętają... Takiego ziąbu to choćby na skraj świata zaszedł i na lodową górę choćby zaszedł... to też nie najdzie. Jezu miłosierny, zmiłuj się nad nami! Ino się świat skrzy... a ta para to ci się w czary obraca, nim od ciebie odleci... O!... Jaki to huk okrutny w boru! Antek! A słyszysz? To te sośnie tak pękają od wielkiego mrozu... Hu! Hu! Hu!... Ino ten wicher po golaźniach hula... Ino te wilki po łozinach wyją... Hu! Hu! Hu!...
Odjęła ręce od kolan, zaczęła je rozcierać i jedną o drugą bić.