Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żym krokiem na werendę, skłonił się towarzystwu i dźwięcznym, donośnym głosem rzekł:
— Panuj, świecie!
Wrażenie powitania tego było potężne. Goście wyciągnęli szyje, oddzielne grupy zbiły się w jedną, na wszystkich twarzach znać było podnieconą ciekawość.
Gospodarz trząsł się coraz silniej i śmiał głośno, nerwowo.
— Ach, to Antoszek! — przemówił głosem, jakby złamanym czkawką. Odpust dzisiaj.... Pewnie pijany... Zdaleka tak...
Urwał nagle i otarł pot z czoła. Przybyły wbił w niego wzrok przenikający, uparty, długi.
— Tak, to Antoszek — mówił zwolna swoim brzmiącym, wnikliwym, umyślnie jakby przyciszonym głosem. Antoszek, jasny panie! Żebrak, włóczęga bezdomny, straceniec. Tak, tak, jasny panie! Wszystko to co do joty prawda. Pijany też może... Prawda, jasny panie. A to tylko nieprawda, że dziś odpust jest, albo że kiedy odpust będzie. Nie, jasny panie! Odpustu, odpuszczenia niema i nie będzie! Gdyby odpuszczenie mogło być, jużby mnie ta święta ziemia dawno zżarła