Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Coś mu żre oczy; słonego coś, gorzkiego... Żre i pali...
— Słyszysz, stary? — powtarza Tödi-Mayer głośniej. — Pożyczył ci kto jopy, czy własna?
Usłyszał wreszcie. Miesza się, spogląda po sobie, zaczyna szybko mrugać czerwonemi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w kąt, gdzie woźny stoi.
Tödi-Mayer uderza pięścią w balaski.
— Ależ to oszukaństwo! — wybucha gniewnie.
— Tak! Tak! — odzywa się kilka naraz głosów.
Szmer rośnie w sali; oburzenie udziela się wszystkim.
— Człowiek ma miłosierdzie — woła Tödi-Mayer, szeroko rozkładając wielkie czerwone ręce — bierze sobie za marny grosz taki ciężar na kark, ale chce, żeby interes rzetelnie był zrobiony. To trudno!
— Tak! Tak! — potwierdza więcej jeszcze głosów. Ponad wszystkimi słychać głos Spenglera. Na twarz pana radcy bucha płomień gniewu.
— Ściągaj kurtę! — krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z pośpiechem rozpinać ją zaczyna.
Nie idzie to łatwo. Ręce mu się trzęsą, pokurczone palce nie trafiają do guzików odrazu; staremu pomaga woźny, ściągając ze złością rękawy. Jako urzędnik gminy, czuje się on niemal tak samo dotkniętym, jak radca.
— Kapuściana głowa! Niedołęga! — szepcze