Strona:Maria Konopnicka - Książka dla Tadzia i Zosi.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bami i z wielką uciechą, że takie pole złota zasianego ma. Minął dzionek, minął drugi, król ciągle z okna w ono pole pogląda, czy złoto nie rośnie, ale nic. Aż pięknego dnia uderzył deszcz ciepły z nieba i słonko po nim przygrzało. Patrzy król, a tu na calusieńkiem polu coście jakby ze ziemi na wierzch się parło. Uradował się bardzo.
— Oho! — mówi — nie zazna teraz mój naród biedy, jak mi się to złoto urodzi. Pole nie takie zasieję na przyszłą wiosnę, ale dziesięć razy większe.
I chodzi sobie wesół po komnatach, pieśni sobie śpiewać każe, sztuki różne pokazować — taki rad.
— Nie będę — mówi — patrzeć choć z tydzień w pole, aż zażółknieje złoto, żeby oczy moje uciechę miały.
Przeszedł tydzień. Patrzy król, a tu zamiast żółtego złota na calusieńkiem polu śliczna zieloność, jakoby murawa, tak źdźbło przy źdźble wzeszło i do słońca w górę idzie. Zadziwił się bardzo w sobie i mówi:
— Myślałem, że od razu żółte złoto rość będzie, a tu zieleń taka.