Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na dach, a z niego zsunęliśmy się na ziemię i rzuciliśmy się do ucieczki. Po kilkudziesięciu krokach Elek przystanął i schwycił mnie za rękę.
— Słyszysz? idą kupą.
— Schowajmy się za krzaki… lepiej niech nas nie spotkają.
— Wzięliby nas za wspólników samych.
Przykucnęliśmy za zaroślami, Minęło nas kilkunastu ludzi, zbrojnych w drągi, kije i latarnie, jeden nawet z wielką ostentacją niósł ogromny stary pistolet. Gadali i krzyczeli wszyscy naraz, tak że rozróżnialiśmy tylko pojedyńcze wyrazy: »a huncwoty!… pewno ci sami… my się nie damy!… przyszła kryska na Matyska… mało krwi przelali!…«
Otwarto drzwi komórki, i cała ta kupa wpadła do jej wnętrza. Chwilę panował zamęt, potem zaczęto wybiegać kolejno.
— Niema nikogo!
— Coście głowę zawracali?
— Przecie ścianą ani ziemią nie wyszli.
— Dziury niema żadnej.
— Przyśniło mu się coś i noc nam zepsuł.
— Przyśniło się po tej wódce, coście dziś w karczmie wychlali!
— Człowiek się naharuje cały dzień i jeszcze spokojnej nocy mu nie zostawią.
Rozchodzili się gniewnie, nie słuchając zaklęć gospodarza, że owi domniemani bandyci nie byli wytworem jego wyobraźni.