Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Siedźta teraz — usłyszeliśmy z zewnątrz. — Myśleliśta, żeście trafili na głupiego, który da wam tu siedzieć, póki reszta nie nadejdzie, a potem weźmieta strzelać z braulingów i »dawaj pieniądze«… Aha, malowana figa!… Maciej Ziółko nie głupi, wie, co się święci… Idę po chłopów i po sołtysa… Wypisze wam protokół na skórze.
I odszedł, nie słuchając naszych zaklęć i zapewnień niewinności.
Położenie było groźne. Wiedzieliśmy, że lud rozgniewany częstemi napadami bandyckiemi, bywa niemiłosierny w swych samosądach, a co gorsza, że karze podejrzanego, nie zbadawszy, czy jest rzeczywiście winny.
Zapalając jedną zapałkę po drugiej, obejrzeliśmy starannie nasze ukrycie, czy niema w niem jakiego okienka. Nie było! Chwilę staliśmy zgnębieni, wreszcie Elek odezwał się:
— Niema innej rady… Komórka nakryta jest deskami i słomą, postarajmy się oderwać jedną deskę, unieśmy snopek i wymkniemy się.
Wzięliśmy się do roboty, stanąwszy na klocach; obaj pokrwawiliśmy sobie ręce, usiłując oderwać jedną deskę i to napróżno. Aż tu, gdy przy jakimś rozpaczliwym ruchu trąciłem przyległą dranicę, spostrzegłem, że usuwa się z łatwością.
Nie usiłując przeto wyłamać, zasunąwszy tylko jedną deskę na drugą i rozerwawszy złączenie snopków, pokrywających drewutnię, dostaliśmy się