Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale ja wolałem mój romantyczny sposób. Przywiązałem skręcone prześcieradło do balkonu, ryzykując nawet skok z niemałej wysokości. Pan Turzyński przyglądał się formalnie przerażony, a gdym się ześliznął z prześcieradła i gotował do skoku, podbiegł i schwycił mnie w swoje objęcia. Chwilę pozostaliśmy tak w niemym uścisku, serca biły nam obu mocno tuż przy sobie i to pewne, że gospodarz przetrzymał mnie dłużej przy niem, niż wymagały okoliczności. Gderał potem trochę za nieostrożność i fantazję, ale widziałem, że był rad.
Posiedziałem z godzinę, rozgadaliśmy się obaj, a Wiktor, gdy przyszedł, popatrzał na mnie, naprzód ze zdumieniem, a potem z wdzięcznością, aż mi się cieplej zrobiło.
Tak się rozpoczęła moja bliższa znajomość z p. Turzyńskim. Nazajutrz poszliśmy obaj z Elkiem, już cywilizowanym sposobem, po oczyszczeniu mundurów, a że to była sobota, zagadaliśmy się do późnej nocy.
Odtąd bywaliśmy tam codziennymi gośćmi. W ten śliczny, staranny, wonny ogródek wnosiliśmy naszą młodość, wesołość, butę, a starzec okryty pledem patrzał na nas serdecznie, choć czasem wypukłe jego oczy zachodziły mgłą łez, a twarz przybierała wyraz melancholji.
Wiktor bywał zwykle obecny przy naszych rozmowach; oparty o drzewo, kiwał siwą głową i śmiał się do rozpuku „z kawałów“, jakie im opowiadaliśmy.