Przejdź do zawartości

Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic, panie gospodarzu, mówiłem że nam się ogródek bardzo podoba, i że obowiązkiem naszym jest uszanować go.
— To przychodźcie sobie czasem posiedzieć w nim. Powiem Wiktorowi, żeby wpuszczał panów… jak mnie niema.
— A gdyby pan był?
— To także… ale co wam za przyjemność jak ja jestem… stary mantyka… Nie, nie! nie przychodźcie, kiedy ja jestem… przyniosę wam nieszczęście!
— O, zawracanie głowy!… Przepraszam, ja chciałem tylko powiedzieć, że ja nie wierzę w takie rzeczy i, jeżeli pan pozwoli, to będę przychodził do pana nawet przed najtrudniejszym egzaminem i że, że się mimo to nie obetnę.
— Co ty wiesz, moje dziecko. Bywają ludzie nieszczęśliwi, przynoszący pecha!
— A ja się nie boję i zaraz przyjdę do pana, jeśli pan pozwoli?…
— Ale bo… nawet teraz to choćbym chciał, to nie mogę cię wpuścić, bo Wiktor poszedł i zamknął furtkę na klucz.
— To ja się spuszczę po prześcieradle, jak to uczynił Wilhelm, uciekający z Wawelu — zawołałem uszczęśliwiony perspektywą przygody.
Skoczyłem do pokoju po prześcieradło i sznurek, choć słyszałem, jak gospodarz wołał:
— Czekaj, warjacie, to już wejdź lepiej przez mieszkanie!