Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liśmy się przy świetle księżyca, nie mówiąc do siebie ani słowa.
Mój siennik wydał mi się niemożliwie twardym, poduszka palącą; leżałem jednak wyciągnięty jak struna, snując smętne obrazy, w których stałym bohaterem bywał pan Turzyński, stojący nad zwłokami swych dzieci, to ulubieńców, kończących żywot w coraz to tragiczniejszy sposób… aż do tego usmażonego, ostatniego… jak za barbarzyńskich czasów… karpia. I to my, uczniowie VI i V klasy, my, cośmy się uważali za wykwintnych duchowo, my bracia Steczkowscy, pozbawiliśmy nieszczęśliwego starca ostatniego ulubieńca!… Drgnąłem… wydało mi się, że do uszu mych doszło łkanie z pod podłogi. Jąłem nadsłuchiwać… Nie, to Elek szlochał pod kołdrą.
Pierwsza moja myśl była: pójdę, pocieszę go, ule się wstrzymałem. I cóż mu powiem? Łajdak jesteś!… taki sam jak ja!… Wtedy Elek podniósł się z łóżka, zbliżył do stołu i zapalił lampę, lecz gdy ta zaczęła natychmiast gasnąć dla braku nafty, zaklął i wyciągnąwszy szufladę, po długich poszukiwaniach wśród ciemności, wydobył z niej kawał świecy, zapalił, a przykleiwszy do stołu, wyjął portmonetkę z kieszeni spodni i począł obliczać jej zawartość.
Niedługo to trwało. Poszedł więc do kosza, otworzył kłódkę, wyjął glinianą skarbonkę i jednem uderzeniem trzonka od noża stłukł ją na drobne skorupy. Liczył znowu, dołączył szereg miedzia-