Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, uroczystość, — mruknąłem — pani pozwoli, że wezmę herbatę do naszego pokoju?
— Dobrze, dobrze… czemużby nie!… Przyniosę też chleba i kapustę w rondelku, może później jeść wam się zachce, to sobie odgrzejecie.
W pokoju naszym Elek i Wojtek „oblewali“ coś półgłosem, odwróceni do siebie plecami. Wziąłem książkę, ale nauka mi nie szła. Coś mnie ciągnęło na balkon, skąd zapach przekwitającego już bzu i rozkwitłego jaśminu napływał rozkoszną falą. Począłem chodzić po pokoju, powtarzając historję, i sam nie wiem, kiedy znalazłem się na balkonie. Ogródek wyglądał fantastycznie w księżycowym blasku. Tuż pod balkonem akwarjum, niezabrane na noc, srebrzyło się wielką, brylantową taflą. Wróciłem do pokoju i nie wiem skąd wyrwał mi się okrzyk:
— Bodaj was djabli wzięli, bracia Steczkowscy!
Cisnąłem książkę na podłogę i kuchennemi schodami zbiegłem na podwórze. Siadłem na podstawie staroświeckiej pompy, pamiątki przedkanalizacyjnych czasów, i wydobyłem papierosy, które paliłem tylko w chwilach wielkiego rozdrażnienia. Po chwili w drzwiach sieni ukazała się wysmukła sylwetka Elka, również z papierosem w ustach. Przeszedł kilkanaście razy wzdłuż i wszerz podwórko i zasiadł obok mnie na pompie.
Jakiś zegar wieczorny wydzwonił dziewiątą, gdy znowu w drzwiach sieni zjawiła się jakaś postać; po pochylonych plecach i siwej głowie