Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle do uszu naszych doszło, naprzód pełne zdumienia, potem przerażenia, wreszcie rozpaczy:
— Co to?… co to?… co to?…
A potem głowa w czapeczce nachyliła się nisko nad basenem, drżące ręce zanurzyły się w wodzie, i nagle powietrze rozdarł spazmatyczny płacz. Doznałem uczucia, jakby ktoś w najbrutalniejszy sposób szarpnął mojem sercem, ogarnęło mnie pragnienie ucieczki jak najdalej od tego miejsca, jak najdalej od siebie samego. Rzuciłem się zpowrotem w stronę ulicy Marszałkowskiej.
Ledwiem uszedł kilkaset kroków, minął mnie Elek równie rozpędzony, z rękoma w kieszeni, ze spuszczoną głową; wpadł w ulicę Żelazną i zniknął w tłumie robotników, wychodzących z jakiejś fabryki.
Ciemno już było zupełnie, gdy powróciłem do domu; przygnało mnie znużenie i jakiś nieokreślony spokój. Pani Rydlowa przyjęła mnie lekką wymówką.
— Andrzej tak późno wraca… kapusta faszerowana była doskonała, ale wystygła… muszę odegrzać.
— Dziękuję pani, nie będę jadł; napiję się tylko herbaty.
— A cóż wy dzisiaj tacy bez apetytu? — Chryste Panie! Nawet Wojtuś ledwie skosztował kapusty!… Pewnie u jakiego koleżki… Ba, wszak to dziś św. Antoniego!… Jakieś imieniny, jakaś uroczystość!