Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ją pokusa, aby owe konfiturki i słodkie winko dać tylko w większej obfitości ulubionym swoim koleżankom. Może przeto uda się obejść to prawo.
Wbiegła do małej salki, w której w tej chwili zebrane były pensjonarki. Dozorująca nauczycielka rozmawiała z Natalką Michalską, plecami odwrócona do wchodzącej. Skorzystała z tego Wańdzia, postawiła szybko koszyk przy fortepianie i lekko usiadła na nim, osłaniając sukienką.
— Tolu, Oleńko, Lorciu, chodźcie na naradę, — zawołała.
Trzy czwartoklasistki podbiegły do niej w podskokach.
— Wyobraźcie sobie, była u mnie ciocia Samosieczyna.
— Ona naprawdę tak się nazywa, czy to przez ciebie dane przezwisko?
— Ale gdzie tam! wuj nazywa się Samosiek, najautentyczniejsze litewskie nazwisko, ciocia kochana i dobra jak majowe masło… ale powiadam wam… okaz na parawan! Dwanaście lat mieszkała na Syberji, źle mówi po polsku, a myśli przedewszystkiem o jedzeniu! Ach, co ona opowiadała o tem, jak miała męża w lecznicy… i… Ale o tem potem!… Ważniejsze to… ot ten tron, na którym siedzę… wolno wam obejrzeć i ocenić jego majestat.
— Ależ tam jest chyba całe cielę rozebrane — zaśmiała się Oleńka.