Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecież owies kosztował tylko czterdzieści kopiejek.
— A moje śniadanie?
— Tego się u nas nie sprzedaje; Chrystus nauczył: podróżnego w dom przyjąć.
— Zatem przyjmijcie to dla dzieci na pierniki, — odrzekła i odeszła wśród podziękowań i błogosławieństw.
Weszli w szczery, nieprzebyty bór.
Niedźwiedź uczuł puszczę, podniósł łeb, zaryczał jakby triumfalnie i wymijając Lili, szedł naprzód; porzuciwszy bitą drogę, przedzierał się przez gąszcza, łamiąc krzewy, przeskakując obalone olbrzymy leśne. Lili podążała za nim, jakby ciągnięta magnetyczną siłą, nie mogąc jednak pozbyć się trwożliwego niepokoju, gdzie powiedzie ją ten niezwykły przewodnik.
A on znalazł drogę…
Nie ręką ludzką jednak była ona zrobioną. Wrzosy nie były wydeptane ludzką stopą, rosły bujne, zielone, jeszcze nie przybrane nawet w drobne pączki, ale krzewy, łamane snadź rok rocznie, rosły po bokach tej drogi karłowate, o dziwnie kończących się gałęziach. W jednem miejscu na krzaku ciernia spostrzegła Lili kosmyk niedźwiedziego futra. Niko spostrzegł go także i powąchał z lubością. Dalej zabielił się szkielet jakiegoś zwierzęcia — lisa czy borsuka… Jedna kłoda, leżąca wpoprzek, była w środku poznaczona uderzeniami rogów.