Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie przestając ssać łapy. Nikt nie przeszkadzał Jerzemu w wykładach, nikt nie psuł nastroju. Przybyło tylko słuchaczy, bo i pani Janina, i panna Wacława, nauczycielka, a nawet Słoduszko, eks-rządca, który nie mogąc już pracować na siebie, przypomniał się pani Lewandowskiej i został zatrzymany przez nią w charakterze rezydenta — wszyscy troje zapisali się „na kursa“ w charakterze „wolnych słuchaczy“.
I znowu płonął wesoło ogień, arabskie kadzidła roztaczały woń upajającą, a Jerzy opowiadał przyciszonym głosem, nieledwie modlitewnie dzieje narodowej pracy konspiracyjnej, kreślił sylwetki wybitniejszych działaczy, mówił o męczeństwach, wygnaniach i skonach naszych — ponurych, jak ponurym być musi żywot narodu ujarzmionego. Kobiety słuchały w milczeniu, Słoduszko wtórował czasem jękliwem: tak, tak! Opowiadanie zaabsorbowało wszystkich, ani jeden cukierek nie ubył z bombonierki, stojącej na japońskim stoliku.
Nagle pod oknami rozległy się dzwonki; ktoś zajeżdżał szumnie, z rozmachem, brzęcząc janczarami. Sań musiało być dwoje.
— Goście! — krzyknęli wszyscy z tem wyczuciem doniosłości tego pojęcia, jakie nadaje utęsknienie za ludźmi zimą w zapadłym, wiejskim zakątku.
— Boże! taa w sieni ciemno! — zawołała pani Janina, — Szymek! Frania! światło do przed-