Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swe vis-à-vis, przez tego młodzieńca, który przez cały czas kolacji mroził go chłodem i pogardliwem milczeniem. Aby tak niemile spędzić wieczór, jechał pięć godzin po straszliwej drodze, przeważnie wśród lasów, w których podejrzywał znajdowanie się drapieżnych zwierząt i grasujących bandytów, co wszystko napełniało go śmiertelną obawą, tchórzostwo bowiem było jedną z najdosadniejszych cech jego charakteru.
Zmęczenie jednak wzięło górę nad zdenerwowaniem i usnął dość prędko mimo podniecenia. Ledwo go ogarnęła pierwsza bezwładność, sprowadzając sen gorączkowy, zbudziło go nagle gwałtowne szarpnięcie drzwi. Porwał się z poduszek i siadł na łóżku; jakieś ciężkie kroki i czarna masa skierowały się ku niemu.
— Kto tu? — zawołał, — Kto tu? — powtórzył, zaświecając latarkę elektryczną.
O trzy kroki przed łóżkiem stał olbrzymi niedźwiedź, widocznie oślepiony chwilowo skierowanem na siebie światłem.

Hospodi pomiłuj![1]) — krzyknął Timirasiew i jednym susem znalazł się na oknie. Był obdarzony nielada siłą, kilka wstrząśnień bowiem wywaliło okno razem z ramą. Wypadł do ogrodu. Pomimo zimna nie oprzytomniał i biegł naoślep, głuchy na krzyki Jerzego i służby, biegnących za nim z uspokajającemi słowy. Dobrych kilka mi-

  1. Panie, zmiłuj się nade mną !