Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale parasolki nie zastrzegłaś — zauważyła ze śmiechem Krysia.
— Prawda, wobec tego à bas l'ombrelle, zawieś ją, kuzynie, na swojem miejscu, nad tualetą.
Jerzy spełnił polecenie, mrucząc pod nosem.
— Krysiu, usiądź bliżej mnie, a przynajmniej bliżej bombonierki z czekoladkami, będziemy sobie osładzali lekcję.
— Wiesz, Lili, — zawołał Jerzy — dajmy pokój projektowanym lekcjom, bo ty nie potrafisz być poważną, a wykładać w takich warunkach, to doprawdy katorga.
— Ależ, kuzynku serdeczny i profesorze czcigodny, przecie w pokoju prawie ciemno, proszę pana zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że masz przed sobą sześć szeregów ławek, zawalanych atramentem i trzydzieści pensjonarek w bronzowych mundurkach, z gładko ulizanemi włosami, jeśli to ci ma dać natchnienie!
Jerzy wzruszył ramionami, zasiadł w przygotowanym fotelu i rzeczywiście zamknął oczy, po kilku chwilach jednak otworzył je i przekonał się, że wdzięczny obrazek, jaki miał przed sobą, nie przeszkadza mu wcale w snuciu poważnego wątku naszych dziejów porozbiorowych.
Ale przeszkód i nieoczekiwanych epizodów nie brakło prawie przy każdej lekcji. Raz niedźwiedź podniósł się raptem i Lili padła nawznak na dywan, powodując wybuch śmiechu Krysi i wykrzyk przerażenia Jerzego. Innym razem Krysia, sięgając