Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i staropolskiéj życzliwości powszechnie poważano. Dzieci lubiła mieć koło siebie i za grzeczne zachowanie się wynagradzała karmelkami, to też wiedziałem dobrze swojego czasu, co się mieści w kieszonce od sukni u staréj pani i bywałem zwykle bardzo skromny w jéj przytomności. Przeżywszy większą część życia w przeszłym wieku, nie dziw, że objawiała czasem przesądy i wyobrażenia zastarzałe, i tak przypominam sobie, iż w końcu trzydziestego roku, gdy rozmawiano przy niéj o tych i o owych, którzy poszli do powstania, i gdy wymieniłem przy tem mego amicusa Piotra Hanowicza, wyrzekła z zdziwieniem: „a pocóż ten tam poszedł, przecież szewca syn!“
Interesa swoje i wnuczek załatwiała sama; wiedziała dobrze, jak sobie począć tak w sądach jako i urzędach; gospodarstwo wiejskie było także pod jéj ciągłą kontrolą i pamiętam, jak ekonom Kolasiński, jegomość wysoki i tęgi jak dąb, przychodził co wieczór do dworu rozpowiadać pani, co się dzieje na polu i na podwórzu. Dla tego też po jéj śmierci znaleźli spadkobiercy wszystko i na wsi i w papierach w najlepszym stanie, mimo to jednak, bodajnie dla działów, Szółdry wkrótce potem Niemcowi sprzedano; wróciły jednak późniéj w ręce polskie i oby w nich zawsze pozostać mogły!
Wszystkie trzy wnuczki dorosły pod troskliwą opieką pani Wilczyńskiéj, odebrały bardzo staranne wychowanie i miały dość znaczne fortuny zabezpieczone; wszystkie trzy sama jeszcze wydać za mąż zdążyła. Do ostatniéj chwili, mimo bardzo podeszłego wieku, przeżyła bowiem lat przeszło osiemdziesiąt, zachowała zwyczajną przytomność i rzeźkość umysłu i umarła, po krótkiéj chorobie, trzydziestego trzeciego czy czwartego roku, zostawiając jak najmilsze wspomnienie po sobie wszystkim, którzy ją bliżéj znali.