Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawiodły, niejedno złudzenie spotkało. Słyszałem późniejszemi czasy od kogoś, który w ostatnich latach jego życia widział się z nim w Warszawie, że słowem i pismem skarżył się gorżko na złośliwość kolegów, na udręczenia i prześladowania, których doznawał w Poznaniu; to przecież, panie Ludwiku, do elegicznéj poezyi, a raczéj do chęci zrzucenia winy z siebie na innych policzyć możesz. Ile mi wiadomo, nikt tutaj nie miał najmniejszego powodu do szkodzenia profesorowi Królikowskiemu; koledzy polscy żyli z nim, jeśli nie w serdecznych, to w dobrych stosunkach, koledzy niemieccy widywali go tylko w szkole i był im zresztą obojętnym, bo swoim polskim językiem w konkurencyę z nimi nie wchodził; może dyrektor Stoc gniewał się ostatniemi laty czasem na jego chorowania i inne niedobory; owi zaś wrogowie, którzy mu tutaj systematycznie życie zatruwali, do mitologii należą.
Przesiedlił się więc do Warszawy, gdzie dlań przyjaciele znaleźli miejsce inspektora szkół elementarnych w Królestwie Polskiem; zdawał się to urząd zaszczytny i ważny, ale koniec był prędki i smutny. Wiedzą bogowie co tam zaszło; czy podziałały skutki powstania, które wybuchło w sześć miesięcy po wyjeździe ztąd Królikowskiego, czy też prywatne jakieś katastrofy, pozostało dla nas zagadką, dość że z początkiem trzydziestego trzeciego roku znalazł się biedak dosłownie bez chleba, na bruku, opuszczony poprzednio od całéj rodziny, która się rozproszyła po cudzych kątach. Pozostał przy nim tylko Jaś, drugi syn jego, ów późniejszy wielki artysta. Kurczyli się obadwaj gdzieś tam na poddaszu, a późniéj w małéj celce, którą im z litości dali Karmelici. Ów znakomity niedawno jeszcze literat, doktor filozofii, profesor, radzca, członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk, odpędzał głód codziennie sprzedając resztki