Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z sobą nie pozwalał; zwinny i sprężysty w rnchach i mowie, trzymał chłopców w porządku głosem i spojrzeniem, rzadko kiedy używając energiczniejszych środków; siedzieliśmy na jego godzinach cicho i z uwagą, nawet w niższych klasach, bo każdy wiedział, że w razie przewinienia, nim się spodzieje, oberwie środek swego czoła szybkiego i silnego Dummkopfa ametystowym sygnetem, który profesor nosił na wielkim palcu prawéj ręki. Korzystaliśmy nie mało na jego godzinach, znał bowiem dobrze swój przedmiot i umiał uczyć. Nowomodni pedagodzy, którzy wynaleźli sposób wpajania języków mimiką i natchnieniem, byliby się oburzyli na niego, że nas uczył po niemiecku za pomocą polszczyzny; może grzeszył on przeciw prawdziwéj kulturze, my jednak zawdzięczaliśmy jego metodzie ciągłego tłómaczenia z polskiego znaczną część wprawy w niemieckiem. Pamiętam, iż w Kwincie przetłómaczyliśmy wszystkie niemal powieści Krasickiego, od Kadura począwszy, a jako tak zwane Fleissarbeit, na które się każdy sadził, oddawaliśmy co kwartał grube zeszyty tłómaczeń polskich z wypisów niemieckich. W wyższych klasach trapił nas nie mało teoryą grawitacyi i spadku ciał, akustyką, elektrycznością i galwanizmem, ale przedstawienie rzeczy było zwięzłe i jasne i zajmowało przytaczaniem mnóztwa przykładów z praktyki życia. Obejście jego z starszymi uczniami było otwarte i przyjacielskie; do Polaków przemawiał zwykle po polsku, a chociaż pod względem towarzyskim obracał się wyłącznie w kołach niemieckich i w bliższe stosunki z Polakami wcale nie wchodził, nie słyszałem, iżby był kiedykolwiek objawił czynem lub słowem nieprzyjaźń lub niechęć dla narodu naszego; to też miłą po sobie zostawił pamięć wszystkim współrodakom naszym, którzy kiedyś byli jego uczniami.