Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzył się, iż jakoś przyjść z sobą nie może do ładu. I nie przyszedł już więcéj, bo cierpienie piersiowe, które się wtedy zaczęło, rozwijało się powoli, ale stanowczo. Piędziesiątego szóstego roku pobyt u wód w Soden przyniósł mu znaczną ulgę i na lat kilka złagodził chorobę, ale mimo to siły słabły powoli i kaszel się zwiększał, a Gąsiorowski, chociaż wiedział dobrze co się święci, nie ustawał w pracy, przedewszystkiem nie ochraniał się wcale; przytem nie zmienił się w usposobieniu, nawet często bywał tak swobodnym i wesołym jak za najlepszych czasów. Drugi wyjazd do Soden, ile pamiętam, sześćdziesiątego pierwszego roku, nie pomógł już zgoła; po powrocie postęp złego był coraz naglejszy i głęboki żal nas przejmował, gdy widzieliśmy jak doktor zadyszany, zakaszlony gwałt sobie zadaje, aby pacientów swoich odwiedzać i obowiązki wypełniać. Z początkiem zimy sześćdziesiątego trzeciego roku wynieśliśmy go z tego domu, który zbudował, na miejsce cmentarza świętomarcińskiego, które kilka lat przedtem był sobie obrał i sam mi raz pokazywał, dowodząc, że ładnie jest i praktycznie położone, bo ztamtąd przejrzeć można część cmentarza i drogę wzdłuż wałów idącą. Tak, panie Ludwiku, i ten przyjaciel się usunął, a strata jego dotkliwie mnie przejęła, przez cały bowiem czas naszych bliższych stosunków ani razu nie zachmurzyło się między nami; był dla mnie zawsze tak życzliwym, szczerym i otwartym, a kilkakrotnie rodzina moja w biegłości i troskliwości jego lekarskiéj tak dzielną i skuteczną znalazła pomoc, iż do końca życia pamięć jego drogą mi pozostanie. Czasem, gdy mi obraz jego stanie przed oczyma, żałuję teraz, że kilkakrotnie przed nim uciekałem; należał bowiem kochany doktor do owych ludzi, którzy, znajomych na ulicy spotkawszy, chwytają i więżą bez litości, zmuszając do gawędki, bez względu na ich