Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zkąd Bentkowski, razem z jakimś Francuzem, na parostatku francuzkim przybył do Marsylii. Po krótkim pobycie w Paryżu przywędrował nareszcie, pod koniec czerwca piędziesiątego roku, do Poznania.
Inne jakie, zwyczajne indywiduum, byłoby sobie rzetelnie wypoczywało po takich przejściach, z powagą renomując, jak to mówią, nabytym rozgłosem; poczciwy Bentkowiusz tak się brał i tak wyglądał, jak gdyby z Poznania wcale nie był wyjeżdżał, a o tem co zaszło mało mówił. Z początku nawet ogarnęło go jakieś zwątpienie i postanowił wywędrować do Ameryki; pożegnał się z nami, wyjechał w istocie i dotarł aż do Bremy. Szczęściem parostatek, na którym miał zamówione miejsce, już był odpłynął; powrócił zatem ku wielkiemu naszemu i, szczerze mówiąc, ku własnemu także zadowoleniu i na drugi dzień niemal wziął się do roboty. Nie była to dla niego nowa robota. Krótko przed jego przyjazdem upadły, skutkiem rozporządzeń rządowych, obadwa pisma polskie z czterdziestego ósmego roku, ale na ich miejsce udało się, jak ci już dawniéj powiadałem, zręcznemu Stefańskiemu utrzymać jedno z pism pod nową firmą „Gońca polskiego“, którego pierwszy numer zjawił się już 3 lipca.
Za radą i proźbą Cegielskiego objął Bentkowski redakcyę owego „Gońca“, który był wogóle dalszym ciągiem „Gazety“. Zostawszy tak powtórnie dziennikarzem, ciężką miał pracę, co poświadczyć mogę, bo sam na to patrzałem. Ponieważ środki pieniężne wydawnictwa były bardzo szczupłe, skutkiem warunków, w których „Goniec“ wychodził, nie było można myśleć nie tylko o płatnych korespondencyach i feletonach, ale nawet o przybraniu pomocników redakcyjnych. Miał tam Bentkowski jednego, co mu regularnie co dzień Francyę obrabiał, reszta zaś pozostawioną była jego własnemu