Strona:Marcel Schwob - Księga Monelli.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krótką trawę, na której czarne ich cienie goniły się wiecznie, nie mogąc nigdy dopędzić. Tyle już mułów zdało się trzeć swe grzbiety o słabo tynkowany mur, że znać już było na nim szare plamy kamieni. U stóp wzgórza wytżobiona zaschłemi kolejami wozów droga, wiodła aż do stawu zasypanego czerwienią jesiennych liści.
— Magda! Odchodzimy! Krzyknął jeszcze głos.
— A toż idźcie, szepnęła cicho Magda.
Skrzypnęły drzwi młyna. Zobaczyła trzęsące się uszy osła objuczonego dużym worem. Stary młynarz i jego chłopiec z obu stron poganiali leniwe zwierzę. Zeszli razem wyżłobioną ścieżką. Magda została sama, głowę wychylając przez okienko.
Ponieważ rodzice znaleźli ją raz wieczorem wyciągniętą na łóżku z ustami pełnemi piasku i węgla, wezwali dla niej porady lekarzy. Zdaniem tych należało Magdę posłać na wieś, zmęczyć jej plecy, nogi i ręce. Ale odkąd była we młynie, uciekała od świtu pod mały stryszek,