Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odetchnąłem, była tuż, wzruszenie moje opadło, Albertyna jest w domu, było mi niemal obojętne że jest. Zresztą, czyż nie byłoby niedorzeczne przypuszczać, że mogłoby jej nie być? Zasnąłem, ale mimo pewności że ona mnie nie opuści, sen mój był lekki i to lekki tylko w stosunku do niej. Bo hałasy sprawiane robotami w dziedzińcu mimo że je słyszałem mętnie przez sen, nie naruszały mego spokoju, podczas gdy najlżejszy szelest z pokoju Albertyny kiedy wychodziła lub wracała po cichu przyciskając tak lekko klamkę, wstrząsał mnie dreszczem, przebiegał mnie całego, przyprawiał mnie o bicie serca, mimo że go słyszałem w głębokiem uśpieniu, tak samo jak babka w ostatnich dniach przed śmiercią, pogrążona w bezwładzie, którego nic nie mąciło i który lekarze nazywali coma, zaczynała, jak mi powiedziano, drżeć przez chwilę jak liść, kiedy słyszała trzy dzwonki, któremi zwykłem był wzywać Franciszkę i których, nawet kiedy się starałem dzwonić najlżej aby nie mącić ciszy śmiertelnego pokoju, nikt (upewniała mnie Franciszka) nie mógł pomylić z innemi z powodu sposobu, w jaki, nie wiedząc o tem, naciskałem dzwonek. Czyż to ja sam byłem już w agonji, czy to była bliskość śmierci?
Tego dnia i nazajutrz wyszliśmy z Albertyną razem, wobec tego że nie chciała już wychodzić z Anną. Nie wspomniałem jej nawet o jachcie. Te spacery uspokoiły mnie zupełnie. Ale ona na-