Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kędy przechodzi to co znamy dopiero od dnia w którym cierpieliśmy przez nie — życie drugich?
Czasem księżyc świecił tak pięknie, że w godzinę po rozstaniu się z Albertyną, szedłem namówić ją żeby popatrzyła w okno. Jestem pewien, żem poto szedł do jej pokoju, a nie aby się upewnić że tam jest. Cóż za pomysł, żeby ona mogła i chciała uciec! Trzebaby nieprawdopodobnej zmowy z Franciszką. W ciemnym pokoju widziałem na białej poduszce tylko wąski djadem czarnych włosów. Ale słyszałem oddech Albertyny. Spała tak głęboko, że wzdragałem się czasem podejść do łóżka. Potem siadałem na krawędzi. Sen płynął dalej z tym samym szmerem. Ale niepodobna opisać, jaka była wesoła po przebudzeniu. Ściskałem ją, potrząsałem nią. Natychmiast przestawała spać, ale tuż potem wybuchała śmiechem, oplatając mi ramiona dokoła szyi i mówiąc: „Właśnie myślałam, czy przyjdziesz“ — i śmiała się czule w najlepsze. Możnaby rzec, że w czasie gdy spała, urocza jej główka była pełna samej wesołości, samej czułości i śmiechu. I budząc ją tak, wyciskałem jedynie, niby z otwartego owocu, sok, który tryska i gasi pragnienie.
Tymczasem kończyła się zima; wróciły piękne dni; często, kiedy Albertyna ledwie dopiero co powiedziała mi dobranoc, a pokój, firanki, ściana nad firankami były jeszcze czarne, w ogrodzie sąsiedniego klasztoru słyszałem bogaty i cenny w tej