Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie sprawę, że Albertyna nie jest nawet dla mnie cudowną branką, którą chciałem wzbogacić mieszkanie, kryjąc w niem jej obecność (nawet przed tymi którzy mnie odwiedzali i którzy nie podejrzewali jej na końcu korytarza, w sąsiednim pokoju) równie doskonale jak ów człowiek, który bez niczyjej wiedzy trzymał zamkniętą w butelce księżniczkę chińską. Skłaniając mnie w naglącej, okrutnej i pozbawionej wyjścia formie do zgłębiania przeszłości, Albertyna była raczej wielką boginią Czasu. A jeżeli trzeba było abym stracił dla niej lata, majątek, nie mam czego żałować, bylebym sobie mógł powiedzieć (co, niestety, nie jest pewne!) że ona na tem nie straciła. Bez wątpienia, samotność byłaby więcej warta — płodniejsza, mniej bolesna. Ale gdybym prowadził życie kolekcjonera, które mi doradzał Swann (i p. de Charlus wyrzucał mi, że nie znam tych rozkoszy, kiedy, barwiąc swoje słowa żartem, impertynencją i dobrym smakiem, powiadał: „Jak u pana brzydko!“) jakież posągi, jakie obrazy, długo ścigane, wreszcie posiadane, lub nawet — przyjmując najlepszą ewentualność — oglądane bezinteresownie, byłyby mi — niby mała ranka, która się zabliźniała dość szybko, ale którą bezwiedna niezręczność Albertyny, obojętnych osób, lub moich własnych myśli otwierała niebawem — pozwoliły wyjść poza siebie tą drogą prywatną ale wiodącą na gościniec,