Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi odpowiedziami, czuło się wczorajszą i jutrzejszą schadzkę, dla mnie zaś myśl wzgardliwą i chytrą; nie była dziś tą samą, bo wiatr od morza nie wzdymał już jej sukien, bo podciąłem jej skrzydła, bo przestała być boginią zwycięstwa. Dziś była ociężałą niewolnicą, której rad byłbym się pozbyć.
Wówczas, aby zmienić bieg myśli, sprzykrzywszy sobie karty lub warcaby z Albertyną, prosiłem, żeby mi coś zagrała. Leżałem w łóżku, a ona siadała w drugim końcu pokoju przy pianoli, między między skrzydłami biblioteki. Wybierała utwory całkiem nowe, lub te, które mi przegrała dopiero raz czy dwa, bo, znając mnie już trochę, wiedziała, że lubię chłonąć jedynie to co mi było jeszcze ciemne, szczęśliwy że mogę, w ciągu tych kolejnych produkcyj, kojarzyć z sobą — dzięki rosnącemu, ale, niestety! zniekształcającemu i obcemu światłu mojej inteligencji — fragmentaryczne i przerywane linje konstrukcji, zrazu niemal zatopionej we mgle. Wiedziała i jak sądzę, rozumiała radość, jaką dawał wówczas memu duchowi trud modelowania bezkształtnej jeszcze mgławicy. Zgadywała, że za trzeciem lub czwartem wykonaniem, inteligencja moja, objąwszy wszystkie partje, tem samem pomieściwszy je w jednej odległości, nie potrzebując już ustosunkowywać się do nich czynnie, rozpostarła je i ustaliła na jednej płaszczyźnie. Ale Albertyna nie przechodziła do innego utworu, bo nie zdając sobie może dobrze sprawy z procesu który we mnie