Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słyszał otwierające się drzwi, wstrząsał mną ów dreszcz, jaki babka miała w czasie agonji przy każdym moim dzwonku. Nie sądziłem, żeby Albertyna wyszła nie uprzedziwszy mnie, ale myślała to moja podświadomość, jak podświadomość babki słyszała dzwonek, mimo że sama babka była nieprzytomna. Pewnego rana, uczułem nagle niepokój, że Albertyna nietylko wyszła, ale opuściła dom; usłyszałem trzask, miałem wrażenie że to jej drzwi. Zakradłem się na palcach, wszedłem, stanąłem w progu. Ujrzałem w mroku wysklepioną kołdrę; widocznie Albertyna, wygięta w łuk, spała z nogami i z głową do ściany. Jedynie przelewające się poza łóżko obfite i czarne włosy pozwoliły mi zrozumieć że to ona, że nie otworzyła drzwi, nie ruszyła się; uczułem ten nieruchomy i żywy łuk, w którym mieściło się całe życie ludzkie, będący jedyną rzeczą, do której przywiązywałem cenę — uczułem że ona jest tutaj, w mojej władzy.
Jeżeli celem Albertyny było przywrócić mi spokój, udało się jej to po części; rozum mój pragnął zresztą jedynie dowieść, żem się pomylił co do złych zamiarów Albertyny, tak jak się może omyliłem co do jej przewrotnych instynktów. Niewątpliwie, w bilans argumentów, dostarczanych mi przez rozum, wchodziła moja chęć zadowolenia się niemi. Ale aby być sprawiedliwym i mieć szansę widzenia prawdy, czyż nie trzeba mi było powiedzieć sobie, że jeżeli rozsądek, starając się wrócić