Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przed drugiem Balbec, tak.
I tego samego rana powiedziała mi, że nie zna Lei, i przed chwilą mówiła, że ją widziała tylko w garderobie! Patrzałem, jak płomień spala w mgnieniu oka powieść, w której pisanie włożyłem milion minut. Poco? Poco? Zapewne, rozumiałem, że Albertyna komunikuje mi te fakty, bo myśli, żem się o nich dowiedział pośrednio od Lei. Czemu nie miałyby istnieć setki podobnych? Rozumiałem także, że słowa Albertyny, kiedy ją pytać o coś, nie zawierają nigdy ani atomu prawdy, że prawda wymyka się jej jedynie mimowoli, w nagłem zamieszaniu między faktami, które Albertyna dotąd była zdecydowana ukryć, a obawą jej że ktoś już o nich może wiedzieć.
— Ale dwie rzeczy, to nic — rzekłem; — dojdźmy do czterech, żebyś mi zostawiła wspomnienia. Co możesz mi jeszcze wyznać?
Znów popatrzała w próżnię. Do jakiej wiary w życie przyszłe dostrajała kłamstwo, z jakiemi bogami mniej zgodliwemi niżby przypuszczała próbowała wejść w układy? To nie musiało być proste, bo jej milczenie i nieruchomość jej spojrzenia trwały dość długo.
— Nie, nic więcej — rzekła.
I, mimo moich nalegań, uparła się — już bez trudu — przy „nic więcej“. I co za kłamstwo! Bo skoro miała te skłonności, ileż razy, aż do dnia w którym zamknąłem ją u siebie, ileż razy, w ilu