Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dniową zwłokę dla powzięcia decyzji. Toteż, w chwili gdy Albertyna mówiła że nigdy nie doznała podobnego afrontu jak ten który jej zrobiłem wychodząc z domu, że wolałaby umrzeć niż usłyszeć o tem z ust Franciszki, kiedy, jakgdyby podrażniony jej śmieszną drażliwością, miałem rzec, że mój postępek był bardzo niewinny, że wyjście moje z domu nie było niczem obraźliwem, przez ten czas, równolegle, moje podświadome dochodzenie co ona chciała powiedzieć i po słowie „zagrzać“ osiągnęło cel. Że zaś niepodobna mi było całkowicie ukryć rozpaczy w jaką wtrąciło mnie moje odkrycie, przeto zamiast się bronić, oskarżyłem się.
— Albertynko — rzekłem łagodnie, a w głosie drgały pierwsze łzy — mógłbym powiedzieć że nie masz racji, że to com zrobił to jest nic; ale skłamałbym. To ty masz słuszność; zrozumiałaś, biedne dziecko, że przed pół rokiem, trzy miesiące tema, kiedym miał jeszcze dla ciebie tyle czułości, nigdy nie byłbym tego zrobił. To jest nic, a to jest ogromnie dużo, z powodu olbrzymiej zmiany w mojem sercu, której to jest oznaką. A skoroś odgadła tę zmianę, którą spodziewałem się ukryć przed tobą, zmusza mnie to do powiedzenia ci (a mówię to z głęboką słodyczą i smutkiem): „Albertynko, widzisz, życie jakie tu wiedziesz, nudne jest dla ciebie, lepiej żebyśmy się rozstali, że zaś najlepsze rozstanie jest najszybsze, proszę cię, dla skrócenia zgryzoty jaką mi to sprawi, żebyś się ze mną po-