Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żegnała dziś wieczór i odeszła jutro rano, podczas gdy będę spał, tak żebym cię już nie widział.
Patrzała zdumiona, jeszcze niedowierzająca, a już w rozpaczy:
— Jakto jutro? chcesz tego?
I mimo cierpienia, jakiem było dla mnie mówić o naszem rozstaniu jak o czemś co już wsiąkło w przeszłość — może po części z powodu tego cierpienia — zacząłem dawać Albertynie najściślejsze rady co do pewnych rzeczy, które powinna uczynić opuściwszy mój dom. I stopniowo w tych wskazówkach zapuściłem się w najdrobiazgowsze szczegóły.
— Bądź tak dobra, — rzekłem z nieskończonym smutkiem, odesłać mi książkę Bergotte’a, która została u ciotki. To nic pilnego; za trzy dni, za tydzień, kiedy zechcesz, ale pamiętaj, abym nie musiał przypominać ci tego, toby mi było zbyt przykre. Byliśmy szczęśliwi; czujemy teraz, że bylibyśmy nieszczęśliwi.
— Nie mów „czujemy“ — przerwała Albertyna — nie mów „my“, to tylko ty tak myślisz.
— Tak, ostatecznie, ty czy ja, jak chcesz, z tego czy z innego powodu. Ale już jest warjacka godzina, powinnaś iść spać — postanowiliśmy się rozstać dziś wieczór.
— Przepraszam, ty postanowiłeś, a ja jestem posłuszna, bo nie chcę ci robić przykrości.
— Niech będzie, ja postanowiłem, ale i tak to jest nie mniej dla mnie bolesne. Nie mówię że to