Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samą zaprawę, jakiej pikantne rewelacje użyczyły w oczach Saint-Beuve’a niedość skwapliwemu w zwierzeniach dziełu Chateaubrianda. Od naszego kolegi, którego mądrość jest złota, ale który posiadał sam tego złota zbyt mało, listonosz przeszedł do rąk barona — och, „bez cienia złej myśli“ (trzeba słyszeć ton, jakim on to mówi!). A że ten Szatan jest najuczynniejszy z ludzi, uzyskał dla swego protegowanego miejsce w koloniach, skąd ów, wdzięczna dusza, przesyła mu od czasu do czasu wyborne owoce. Baron ofiarowuje je swoim dostojnym znajomym; ananasy młodego człowieka figurowały świeżo na stole quai Conti, wyrywając pani Verdurin — tym razem bez złośliwości — słowa: „Pan ma chyba jakiegoś wujaszka czy siostrzeńca w Ameryce, żeby dostawać podobne ananasy. Wyznaję, że gdybym wówczas wiedział prawdę, byłbym je jadł z niejaką wesołością ducha, recytując sobie in petto początek ody Horacego, którą lubił przypominać Diderot. W sumie, jak mój kolega Boissier, wędrując od Palatynu do Tiburu, czerpię z rozmów z baronem o wiele żywsze i soczystsze pojęcie o pisarzach wieku Augusta. Nie mówmy nawet o epoce dekadencji i nie sięgajmy do Greków, mimo iż powiedziałem zacnemu baronowi, że przy nim sam się czuję Platonem u Aspazji. Coprawda, osobliwie powiększyłem proporcje obu postaci; mój przykład, jak powiada Lafontaine, zaczerpnięty był „z mniejszych bydlątek“.