Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słuchałem Brichota i nie byłem z nim sam. Od chwili zresztą kiedy opuściłem dom, czułem się tajemniczemi nićmi związany z młodą dziewczyną, która znajdowała się w tej chwili w swoim pokoju. Nawet kiedym rozmawiał z którymś z gości Verdurinów, czułem ją mętnie przy sobie, miałem mgliste poczucie Albertyny, tak jak się ma poczucie własnych członków; kiedy zaś zdarzyło mi się pomyśleć o niej, czyniłem to tak jak się myśli o własnem ciele, z przykrem poczuciem swojej zupełnej niewoli.
— I co za magiel — podjął Brichot — rozmowa tego apostoła, zdolna zasilić wszystkie przypisy do Causeries du Lundi! Pomyśl pan, dowiedziałem się od niego, że pewien traktat Etyki, w którym czciłem zawsze najwspanialszą konstrukcję moralną naszej epoki, zrodził się pod piórem mego czcigodnego kolegi X z natchnienia młodego listonosza. Nie wahajmy się uznać, że mój znamienity przyjaciel nie raczył wydać nam w trakcie swoich wywodów nazwiska tego efeba. Okazał w tem więcej obyczajności, lub, jeśli pan woli mniej wdzięczności, niż Fidjasz, który wypisał imię umiłowanego atlety na pierścieniu swego Jowisza Olimpijskiego. Baron nie znał tej historji. Domyśla się pan, jak zachwyciła jego ortodoksję. Łatwo sobie pan wyobrazi, że za każdym razem kiedy będę dyskutował z moim kolegą jakąś doktorską tezę, znajdę w djalektyce barona, zresztą bardzo subtelnej, tę