Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na nie było. „Co ty wyprawiasz — mówił śmiejąc się — z temi podkrążonemi oczami? Zgryzoty miłosne? Ba, lata płyną, ludzie się zmieniają... Ostatecznie, wolno człowiekowi przymierzyć trzewik, a tembardziej kobietę, i jeżeli mu się nie nada“... Rozgniewał się tylko raz, kiedy płakała; uważał to za nikczemną i niegodną sztuczkę. Nie zawsze człowiek dobrze znosi łzy, które wyciska z oczu.
Ale zanadto uprzedziliśmy wypadki, bo wszystko to działo się aż po wieczorze Verdurinów, któryśmy przerwali i który trzeba nam podjąć w tym samym punkcie.
— Nigdy nie byłbym się domyślił, wzdychał Morel w odpowiedzi na słowa pani Verdurin.
— Oczywiście nie mówią tego panu w oczy; co nie przeszkadza, że pan jest pośmiewiskiem całego konserwatorjum — odparła jadowicie pani Verdurin, chcąc dowieść Morelowi że chodzi tu nie tylko o pana de Charlus, ale i o niego. Chcę wierzyć, że pan nic nie wie, mimo że gadają o tem dość głośno. Niech pan spyta Skiego, co mówiono kiedyś u Chevillarda, o dwa kroki od nas, kiedy pan wszedł do mojej loży. Poprostu pokazują pana palcami. Co do mnie, powiem panu, że na to nie zważam; ale to fakt, że to straszliwie ośmiesza mężczyznę i że zostaje już pośmiewiskiem na całe życie.
— Nie wiem, jak pani dziękować — rzekł Charlie tonem takim, jakim się dziękuje dentyście, któ-